Rozmowa z Grzegorzem Gajkiem

„Są tacy, którzy zostają pisarzami ot, tak... z przypadku, lecz większość z nas potrzebuje na to lat ciężkiej pracy.”
Wywiad z Grzegorzem Gajkiem przeprowadzony przez Annę Grzyb

okładka książki

Panie Grzegorzu, jak to było z tym debiutem? Kiedy napisał Pan pierwsze opowiadanie, pierwszą książkę? Kiedy pojawiło się pierwsze zdanie Pana powieści i myśl, że będzie Pan pisarzem?

Może zacznę odpowiadać na to pytanie od końca. Myśl, że będę pisarzem zrodziła się w mojej głowie bardzo dawno temu. Kiedy miałem dziewięć lat, sprawa była już właściwie przesądzona, pozostała tylko kwestia, co będę robił poza tym. Pomysły miałem różne, od archeologa po legendę rocka. Ale pisałem ciągle.

Pierwsze opowiadanie powstało mniej więcej w tym samym czasie, kiedy podjąłem tę swoją „życiową decyzję”, czyli bodajże około roku 1996. Pamiętam je bardzo dobrze, była to historia młodego rycerza Jedi. Rzeczone dzieło wystukałem na maszynie do pisania dziadka (to bardzo ważna maszyna; nawet znalazło się dla niej miejsce w mojej debiutanckiej powieści). Mój starszy brat wykonał ilustracje.

Na debiut przyszło mi oczywiście trochę poczekać. Musiałem nieco podrosnąć, uniezależnić się literacko... Nie można całe życie pisać nowych części „Gwiezdnych Wojen”.

Jeśli chodzi o pierwszą powieść, jaką w ogóle napisałem, to sprawa jest trochę dziwna, bo... to była właśnie „Ciemna strona księżyca”. Już wyjaśniam...

Otóż, myśl, żeby ją napisać, przyszła do mnie jakoś w grudniu 2007 r. W mojej głowie nie pojawiło się zdanie, tylko obraz. Opisałem ten obraz. Wyszło tego ze dwie strony. Potem zostawiłem całą sprawę na rok. Następnej zimy wróciłem do tamtego obrazu i „dokleiłem” do niego resztę powieści. Całość wydała mi się niezła, więc spróbowałem wysłać toto do różnych wydawnictw. O dziwo, książka spotkała się nawet z pewnym zainteresowaniem... Technicznie była dość kulawa, ale pomysł najwyraźniej się bronił. Niestety, wtedy nic z tego nie wyszło. Potem minęło kilka długich lat szlifowania warsztatu, publikowania opowiadań itp. No i wreszcie napisałem „Szaleństwo przychodzi nocą”, które stało się moim debiutem. Ale pewnego dnia postanowiłem znów przeczytać moje pierwsze pełnowymiarowe dzieło. Pomimo licznych braków nadal wydawało mi się ciekawe. Więc przepisałem je od nowa. I teraz ukaże się drukiem. Morał: trzeba być wytrwałym. Są tacy, którzy zostają pisarzami ot, tak, z przypadku, lecz większość z nas potrzebuje na to lat ciężkiej pracy.

Skąd pomysł na tak zadziwiające gatunki – horror, a teraz science –fiction?

Lubię pisać horrory, bo zawsze nieźle wychodziło mi straszenie innych ludzi (dzieciaków) opowieściami o duchach albo mrocznymi sesjami RPG. Poza tym wydaje mi się, że różne rodzaje strachu są najważniejszymi motorami naszych działań. Walka z nimi kształtuje to, kim jesteśmy. A science-fiction... Tu z kolei ujawnia się mój kompleks Boga [śmiech]. Przyjemność sprawia mi tworzenie obcych światów. Poza tym literatura s-f, moim zdaniem, daje możliwość swego rodzaju „wyekstrahowania” pewnych zjawisk – społecznych, psychologicznych itp. – co pozwala przyjrzeć im się z zupełnie innej perspektywy. Zresztą, w moim wykonaniu, znalazło się w niej też miejsce na strach. Czyż bezkresna próżnia kosmosu nie jest przerażająca?

Proszę powiedzieć kilka słów o Pana pierwszej powieści – „Szaleństwo przychodzi nocą”. Jak to się stało, że napisał Pan tak trudną, mroczną historię? Czy taki Pan jest? Czy to gra w Pana duszy? Czy zawdzięcza Pan to tylko i wyłącznie swojej wybujałej wyobraźni, nieposkromionej wręcz można by rzec.

Wierzę, że każdy z nas ma swojego demona, mroczną stronę duszy. Naprawdę. Nie znaczy to, że wszyscy jesteśmy groźni, że jesteśmy w głębi ducha zboczeńcami czy mordercami. Ale wszystkich dotyka jakieś takie wewnętrzne rozszczepienie. Susan Hill, jedna z moich ulubionych brytyjskich pisarek, nazwała to „groźbą ciemności” – „risk of darkness”.

Jeśli chodzi o mnie, to nie powiedziałbym, że jestem taki, jak moja książka. Przeciwnie, każdy, kto widział moją gębę, prawdopodobnie uznaje mnie za wyjątkowo łagodnego człowieka. I to prawda. Lecz czasami zastanawiam się, jak wiele tak naprawdę byłoby potrzeba, żebym przekroczył granicę szaleństwa. Pisanie działa w tym przypadku trochę jak wentyl bezpieczeństwa.

Wyobraźnia odgrywa tu oczywiście bardzo ważną rolę. Przetwarza wszystko na literackie obrazy, pozwala stworzyć wypaczone odbicie jak najbardziej prawdziwych lęków. Lektura „Szaleństwa...” była największym wyzwaniem dla mojej mamy, bo ona jest chyba najlepiej predysponowana do tego, żeby widzieć, gdzie fikcja niebezpiecznie zbliża się do rzeczywistości.

„Szaleństwo…” intryguje, ciekawi, ale trzeba mieć nerwy ze stali, by spokojnie przejść przez poszczególne fragmenty, uważa Pan, że to książka także dla kobiet? Poleciłby ją Pan przedstawicielkom płci pięknej?

Tak, z czystym sumieniem. Pierwszymi czytelniczkami tej powieści były moja żona i matka (w takiej kolejności) i obu się podobała. Poza tym, w gruncie rzeczy to jest powieść o miłości, choć, ze względu na mroczną oprawę, pewnie trudno to dostrzec.

Proszę opowiedzieć o najnowszej Pana książce, zatytułowanej „ Ciemna strona Księżyca”. Występuje tu dosyć zadziwiające zestawienie ze sobą czterech wydawałoby się zupełnie różnych ludzi, przedstawicieli odmiennych poglądów, zawodów, pasji… jest ksiądz, poeta, naukowiec i żołnierz, zapewne było to celowe i ma nam coś uświadomić?

Wspomniałem wcześniej, że musiał minąć rok, zanim poczułem się gotowy, aby zacząć przekształcać pierwszy obrazek w powieść. Przez ten rok pisałem opowiadania, po kolei o każdym z bohaterów powieści, która dopiero nabierała w mojej głowie kształtu. Chciałem ich poznać i zobaczyć, czy nadają się do tego, aby wysłać ich razem na kosmiczną wyprawę. Przy okazji dowiedziałem się też, czego każde z nich będzie szukać. Rzecz jasna taki, a nie inny dobór postaci ma również wymiar symboliczny: są to przedstawiciele różnych aspektów ludzkiej cywilizacji. Ale przede wszystkim chciałem stworzyć cztery różne charaktery, cztery różne punkty widzenia.

Czy powstanie kontynuacja „Szaleństwa…”, a może pisze Pan coś zupełnie innego, niezwiązanego z tym tytułem?

Nie planuję napisać kontynuacji „Szaleństwa...” sensu stricto, ale niedawno skończyłem pracę nad powieścią, która w jakimś stopniu będzie do niego podobna. Tak, tak, kolejny horror, znowu budzący nasze narodowe demony. Pojawi się tam kilka nawiązań do „Szaleństwa...”, ale dominujące będą zupełnie nowe wątki. Przede wszystkim chciałem odczarować motywy wampiryczne, które przez powieści takie jak „Zmierzch” przybrały zupełnie dziwaczną postać. Ponadto postanowiłem zaproponować dość nietypowe, jak mi się wydaje, spojrzenie na problem Powstania Warszawskiego.

Roboczy tytuł tej powieści to „Sen o Warszawie”. Jeśli dobrze pójdzie jest szansa, że ujrzy światło dzienne dzięki Studio Truso. Ale na razie, sza...

Jaki prywatnie jest Grzegorz Gajek? Czy uchyli Pan rąbka tajemnicy?

Nie [śmiech]. A tak poważnie, myślę, że i tak w naszej rozmowie wykazałem się już niemałym ekshibicjonizmem. Prywatnie Grzegorz Gajek jest nieśmiały i nie lubi się odsłaniać. Lubi za to różne dziwne rzeczy, jak malarstwo, jazdę konną. Takie tam. Można to wszystko przeczytać w moich notkach biograficznych.

Prowadzi Pan własną stronę internetową. Czy lubi Pan kontakt z czytelnikiem?

Lubię. Powiedziałem przed chwilą, że jestem nieśmiały i chyba trudno byłoby znaleźć bardziej prawdziwe stwierdzenie. Niestety, instynktu stadnego nie da się oszukać. Przynajmniej nie całkiem. A więc: tak, potrzebuję innych ludzi jak powietrza. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej żałosny obrazek niż pisarz bez czytelników. Drodzy Czytelnicy, my to robimy dla Was [puszcza oko do widowni]. Nic nie sprawia nam takiej przyjemności, jak czytanie Waszych postów na naszych stronach, fejsbukowych profilach itp. No, może poza pisaniem autografów [śmiech].

Czy ma Pan dystans do siebie i swojej twórczości, czy konstruktywna krytyka bywa budująca, pozwala się rozwijać?

Dystans do samego siebie to pierwsza rzecz, której musi się nauczyć pisarz. Ja się tego uczę ciągle. Pewne sukcesy odnoszę, ale nie ma co się oszukiwać, każda krytyka jest nieprzyjemna. Natomiast, jeśli chodzi o konstruktywną krytykę, to tak, bywa budująca. Przynajmniej przypomina człowiekowi, że jeszcze wszystkich rozumów nie pozjadał. Inna sprawa, że godzenie się z nią przypomina trochę fazy godzenia się ze śmiertelną chorobą. Na pewno znacie to z „Doktora House'a”. Gniew, niewiara itd., a dopiero na końcu akceptacja.

Kto jest pierwszym czytelnikiem Pana książek, opowiadań, tekstów, czy bywa krytyczny?

Pierwszym czytelnikiem jest zazwyczaj moja żona. Z reguły próbuje podchodzić do sprawy w sposób dyplomatyczny, ale widzę, kiedy coś jej się nie podoba i kiedy jest zachwycona.

Wiem, że zajmuje się Pan nie tylko pisaniem książek, publikuje Pan również bezpłatne e-booki, które może przeczytać każdy, zupełnie za darmo, chce Pan w ten sposób dotrzeć do jak najszerszego grona czytelników?

Tak. Jak mówiłem, pisarz bez czytelników nie jest nic wart. W Polsce pisarstwo to nie jest zawód, z którego można łatwo wyżyć. Ale czasami daje cholerną satysfakcję. Dlatego warto, nawet za darmo.

Lubi Pan swoich bohaterów? Chciałby Pan spotkać któregoś z nich naprawdę? A może mają oni odzwierciedlenie w rzeczywistości?

Tak, lubię swoich bohaterów. Najbliższy mi jest chyba ojciec Iulius z „Ciemnej strony księżyca”. Ta postać pojawia się w kilku opowiadaniach, a pisanie o nim to jak spotykanie się ze starym znajomym. Dla mnie jest całkiem rzeczywisty. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że w pewnym stopniu inspiracją przy tworzeniu ojca Iuliusa był dla mnie Roger Waters, lider Pink Floyd. Na pewno jest do niego podobny z twarzy.

O czym marzy Grzegorz Gajek?

Powiedziałbym, że o milionach, które zarobię na swojej następnej książce, ale dopiero co stwierdziłem, że nie robię tego dla pieniędzy [śmiech]. Niestety aspekt materialny musi się tu mimo wszystko znaleźć, bo tak naprawdę to marzę o tym (no, nie tylko o tym, ale nie rozpraszajmy się), żeby móc nie zajmować się niczym innym poza pisaniem. Jak dotąd nie znalazłem niczego innego, co sprawiałoby mi równie wielką radochę.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również.

Grzegorz Gajek zadebiutował 9 lat temu opowiadaniem „Trzy dni w piekle”. Uwielbia twórczość Stanisława Lema, J. R. R. Tolkiena, H. P. Lovecrafta, to dla niego ogromne autorytety. Bardzo lubi mieszać style i wszelkiego rodzaju gatunki literackie, a z wykształcenia jest kulturoznawcą. Wywiad przeprowadziłam z okazji premiery jego nowej powieści „Ciemna strona Księżyca”.

Anna Grzyb