Stara sportowa prawda mówi, że gol strzelony na wyjeździe liczy się podwójnie. Osobiście chętniej zgodziłbym się z przekonaniem, że dobra książka – przeczytana na wyjeździe – jest jeszcze lepsza. Na wszelki wypadek postanowiłem tę swoją teorię potwierdzić (ponownie). Akurat część redakcji wyjechała na urlop.
- Dlaczego w tej rzece jest tak mało wody?
- Tego nawet Bug nie wie.
Kiedy na biurku zobaczyłem okładkę Kiksów klawiatury, od razu pomyślałem sobie, że będę miał kolejne opóźnienia w pisaniu pozostałych recenzji. To jedna z tych słabości, któych nie potrafię ukryć – Pratchett ma zawsze najwyższy priorytet. Byłem przekonany, że książkę przeczytam w dwa dni i recenzja będzie tylko formalnością.
Bywa tak że ruszam się, a raczej toczę, wpierw tylko ociężale, by nabrać zawrotnej, rekiniej prędkości dokładnie w chwili, gdy zbliżam się do postawionej w galerii handlowej wyspy z księgarską taniochą. Furkotanie latającego papieru, nurkowanie do samego dna (moralnego) a potem pytanie do wystraszonej sprzedawczyni: „czy dostanę zniżkę?”. Tak naprawdę „Demona ruchu” chciałem nabyć już dawno w normalnej cenie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Biorąc pod uwagę że gros opowiadań już znałem z internetu, dla tych kilku nieznanych żal było wytrząsnąć z kabzy. A tu gratka, tanio, ładnie wydane, twarda oprawa. Znacie to uczucie kiedy wyrywacie i walczycie do upadłego o skarb, który ma tylko dla was jakąkolwiek wartość. Nie? No to nie jesteście nerdami, mięczaki.
Mówi się, że ciekawość nie prowadzi do niczego dobrego. Cóż – nie zawsze spodobają nam się odpowiedzi, które usłyszymy. A jednak... ciągle coś nas zaciekawia. I tak – z czystej ciekawości sięgnąłem po Broadchurch – bo serial był podobno sukcesem...
Są takie dni kiedy swą pradawną, samczą potrzebę łowów zaspokajam grzebaniem w śmietniskach literatury i składach wyprzedażowych książek, czyli tam, gdzie wegetują książki, którym niewiele zabrakło do wielkości, lub też nikt ich dawnego blasku nie chce już oglądać. Dłonie jakoś same sięgnęły po czarną, przedstawiającą w zasadzie nic, okładkę a oczy prześlizgnęły się po tytule.
Nie mogę powiedzieć, że spodziewałem się znaleźć w tej książce wyjątkowo obszernych rozdziałów poświęconych Marsowi. Nie w przypadku Pratchetta. Po pierwsze, Sir Terry nigdy nie podawał tak oczywistych wskazówek w tytule. Po drugie – zdecydowanie bardziej wychodzi mu obserwowanie i opisywanie zachowań i zwyczajów mieszkańców Ziemi. No... ale o Marsie też będzie.
Chyba wszyscy znamy jedną czy kilka wersji tej wyliczanki. Ja, na przykład, jeszcze jako dziecko bardzo intensywnie zastanawiałem się, czy ta żaba połknięta przez bociana, to ta sama, która go potem połknęła. Kompletnie ignorowałem zagadnienie fizycznej możliwości takiego połknięcia. Niedawno Redackyjny Chochlik nawet przypomniał mi tę wyliczankę. No i wtedy do redakcji przyszedł ten list.
Szczerze nie jestem w stanie powiedzieć, co sprawiło, że zdecydowałem się sięgnąć po tę książkę. Najprawdopodobniej była to wzmianka o Dumasie i ciekawość, co łączy Czarnego Hrabię z Hrabią Monte Christo. Tymczasem książka zaskoczyła mnie całkowicie.
To właściwie bardziej album, niż książka. Jednak trzeba pamiętać, że czasem warto obrazami uzupełnić każdy tysiąc słów. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z tematyką taką jak rekonstrukcja zwyczajów i przygód naszych przodków.
Z czym Wam się kojarzy pielgrzymka? Z długą i raczej uciążliwą podróżą w niespecjalnie komfortowych warunkach? Bo mi dokładnie z tym się kojarzy. I dokładnie tak się czułem podczas lektury książki Terry'ego Hayesa – jak pielgrzym.