Szczerze i autentycznie nie cierpię tej książki. I muszę to powiedzieć otwarcie inaczej chyba nigdy o niej nie napiszę... zabieram się do tej recenzji już po raz trzeci i nie wiem z której strony najlepiej ją ugryźć. Nie chodzi o to, że to zła książka jest – bo nie jest. To wszystko oczywiście przez Kaczmarskiego.
Remigiusz Mróz jest całkiem młodym człowiekiem. Nie da się ukryć, że wiek autora prawie zawsze „odbija” się w jego książkach. No i z Mrozem mam ten problem (a konkretniej przyjemność), że podczas lektury miałem wrażenie, jakbym czytał Fiedlera... albo przynajmniej oglądał „W starym kinie”.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w górach. Wakacje jednak ciągle trwają i dziś chciałbym Was zachęcić właśnie do wyjazdu w góry. Jeśli nie uda się Wam się to fizycznie, to może chociaż w wyobraźni, bo muszę dodać, że Dolina Kościeliska nie jest takim zwyczajnym przewodnikiem.
Przygoda z tą książką zaczęła się zupełnie niespodziewanie na targach książki w Warszawie. Za namową Naczelnej z Książkowa zgłosiłem się po autograf do Aleksandra Makowskiego – bohatera tej książki. Namawiającej zaś obiecałem, że jeśli książka mi się spodoba, to będzie to wyłącznie jej wina.
Zaintrygowana tytułem podkradłam tę książkę z mężowskiego stosu zaplanowanych lektur. (Przechwyciłam również inne tytuły ale o tym przy następnej okazji – Małżonek i tak będzie miał co czytać). Z jednej strony do lektury gnało mnie zainteresowanie tematem, z drugiej mój zapał studził fakt, że każdej z dwunastu królewskich bohaterek autor mógł poświęcić zaledwie kilkadziesiąt stron.
Szczerze przyznam, że mam z tą książką kłopot. Znam utwory, które czyta się ciężko, znam takie, których przeczytać się nie da oraz takie, w które wsiąka się w mgnieniu oka. Czas mija błyskawicznie i zanim się kto obejrzy, przewraca się ostatnią stronę. Ta książka jednakże wprowadza mnie w zakłopotanie, bo... nie potrafię się na niej skupić.
Targi książki mają tę ciekawą zaletę, że można – zupełnie przypadkowo – trafić na bardzo ciekawe i dotychczas nieznane wydawnictwa. Nie inaczej trafiłem na stoisko Wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego. I właśnie w taki sposób w naszej redakcji pojawiła się ta książeczka.
Na początek mała przestroga. Jeśli – jakimś cudem – dysponujecie smokiem i używacie go do odstraszania nieprzyjaciół i nieproszonych gości, pod żadnym pozorem nie pozwólcie gadzinie ugryźć, bądź – co gorsza – zjeść żadnego z waszych wrogów. Mogłaby się ona rozsmakować w ludzkim mięsie i – gdy wrogów zabraknie – zwrócić swoje zęby ku wam i kłopot gotowy.
Nowa część przygód Molly Murphy, to kolejna potargowa zdobycz, która pojawiła się przy naszym kominku. Zgodnie z obietnicą daną wydawcy, recenzję piszę zaraz po tym, gdy udało się wreszcie wyrwać książkę z rąk żeńskiej części redakcji...
Kiedy czytałem pierwszy tom, w którym głównym bohaterem był Moist von Lipwig usłyszałem wewnętrzny jęk zawodu: jak to, Sir Terry wprowadza nowego...? o tej porze? Kiedy wszyscy pragną czytać o Babci, o Vimesie i o Śmierci? Ale okazało się, że „Lekko Wilgotny” potrafił zdobyć moją sympatię. Kiedy zaczynałem czytać „Raising Steam”, jęk zawodu nie był już wewnętrzny, ale jak najbardziej obcy i słyszalny: Steam punk? W Świecie Dysku? To się nie może udać.